piątek, 3 czerwca 2016

Kanadyjska szkoła!!! #1

Szkoła, to po zastanowieniu, jeden z apektów Kanady, który zaszkoczył mnie całkiem pozytywnie. Ale niestety nie od początku szkoła zrobiła dobre wrażenie.

Symbol naszej szkoły - Fenix

26 sierpnia poszliśmy (z siostrą i Tatem) do szkoły, bo był dzień późnej rekrutacji. Weszliśmy do szkoły, pozałatwialiśmy jakieś formy i papiery. Następnie zaprowadzono nas do sali gimnastycznej, gdzie porozkładane były stoliki a 'guidance counsellor's chodzili i pomagali w rejerstracji i wyborze przedmiotów. No właśnie... tutaj można sobie wybierać przedmioty samemu. Tylko że musimy mieć określoną ilość przedmiotów z każdej kategorii. Kategorie to język angielski, matematyka, sztuka, WF, przyroda i historia (social studies), informatyka,i drugi język. Czyli na przykład każdy musi wziąć jeden semestr angielskiego w ciągu roku, ale można go wziąć na różnym poziomie zaawansowania. Z innych kategorii jak choćby WF bywa że jest 5 lub więcej różnych opcji do wyboru (Yoga, WF niski poziom 12, WF wyższy poziom 12, taniec, WF 11). Można też do pewnego stopnia ustalić, lub wpłynąć na to które przedmioty będziemy mieli w którym semestrze. A to dlatego, że przedmioty które wybieramy trwają jeden semestr, ale za to mamy je każdego dnia.

Poza podstawowymi przedmiotami jak angielski i matematyka, jest też dużo ciekawych dodatkowych opcji, jak choćby 'business technology', 'family studies', 'leadership', 'design'.

Fot. Magda S.

Jakoś tak wyszło że znowu z nami był problem i załatwienie naszej sprawy trwało najdłużej. Dziwnym trafem 'guidence counsellors' jakoś nasz stolik omijali ;). A jak już się ktoś nami zajął to bardzo byli niechętni, żebym szła do IB. Bali się że zaniżę poziom – trudno w sumie im się dziwić, nie mieli pojęcia co Polskie świadectwo znaczy, a mój angielski w pierwszych dniach cudowny nie był. Na dodatek sprawa była utrudniona, bo koordynator IB miał wypadek i go nie było, a nikt inny w sprawach IB się nie orientował.
Skończyło się na tym, że mieliśmy przyjść na następną wizytę. Po paru wizytach stanęło na tym, że decyzja zapadnie po zobaczeniu moich ocen w listopadzie. Nie było to tak naprawdę wielkim problemem, bo w pre-IB są tylko 2 przedmioty inne niż zwykłe. Więc oba mogłam wziąć w drugim semestrze. Ale mimo wszystko miałam generalne odczucie wątpienia w moje możliwości. Co sprawiło że ja sama byłam siebie niepewna, no bo skąd miałam wiedzieć, o czym oni mówią :D.

Fot. Magda S.

Pierwszy dzień szkoły – 3 września zaskoczył mnie mocno. Po pierwsze nie było żadnej gali, ani oficjalnego rozpoczęcia roku szkolnego, a wszyscy przyszli ubrani jak na codzień. Dla każdej klasy 10, 11, 12 (1, 2 i 3 liceum) rozpoczęcie było o innej godzinie. Wszyscy ludzie z rocznika stali w ogromnej kolejce. Najpierw po zapłaceniu $50 dostawaliśmy kartkę z numerem naszej szafki na korytarzu i kodem do kłódki, oraz hasłem do konta na szkolne komputery. Następnie każdemu z nas robili zdjęcie do “legitymacji” (jeśli to tak można nazwać). Potem szliśmy po plany lekcji i mogliśmy iść do domu.

A to jest Cafeteria, jak byliśmy w szkole pierwszy raz, to jeszcze malowali podłogi :). Fot. Magda S
Dopiero następnego dnia zaczęło się szaleństwo :). Pierwsze dwie lekcje razem z moją siostrą byłyśmy u Ms. M., która zajmuje się uczniami międzynarodowymi. Miała sprawdzić nasz poziom języka. Mi Ms. M. bardzo nie przypadła do gustu. Sama pięknie po angielsku nie mówiła, bo jest francuską. (Wszystkie “th” wymawia jak “s”). Więc co jest śmieszne, przy niej każdy ma większe problemy z angielskim :).

Kiedy Ms. M. zajęła się moją siostrą, inna, tym razem bardzo miła pani, oprowadziła mnie po kawałku szkoły i pokazała jak otworzyć kłódkę do szafki (5 nauczycieli musiała poprosić o pomoc, bo nikt nie wiedział jak to zrobić :D).

Następnie poszłyśmy z siostrą do naszego 'guidance counselor'a Mr. Luke (w którym już obie zdążyłyśmy się zakochać – on też nas polubił), żeby już w końcu ustalić te nasze plany lekcji. Na całe szczęście udało się żebyśmy z siostrą miały 2 lekcje razem (Drama i Angielski). Tak to jest wymyślone ciekawie w ich systemie, że osoby z dwóch różnych roczników mogą mieć razem lekcje.

W każdym razie tego dnia zdążyłyśmy pójść na tylko jedną lekcję. A co najlepsze spóźniłyśmy się, pomyliśmy dni tygodnia i poszłyśmy na filozofię dla klas 12 zamiast angielski dla klas 10!

Więc jak widać początek do najlepszych nie należał. Następnego dnia też łatwo nie było. Szczególnie, kiedy na matematyce robiliśmy zadania tekstowe i poszłam po słownik do Ms. M. Kiedy triumfując nade mną dała mi ten słownik, to łzy same cisnęły się do oczu. Ale później było już lepiej.

Generalnie mój angielski bardzo zły nie był. Tak mniej więcej na poziomie B2. Tylko że w stresujących sytuacjach wiadomo jak to bywa :) wszystko wychodzi dużo gorzej, pamięć nagle zanika i wychodzi się na idiotę.

Nauczyciele (z wyjątkiem Ms. M.) byli generalnie bardzo mili i pomocni :). Byli bardzo zainteresowani moją historią i kiedy tylko nadarzała się okazja pytali jak to się stało, że znalazłam się w Kanadzie, i jak mi się podoba. Mieli też mnóstwo cierpliwości żeby tłumaczyć mi osobno co mam robić, szczególnie na Angielskim i Drama. Jeśli chodzi o pomoc po lekcjach też nigdy nie było z tym najmniejszego problemu.

Nad Cafeterią wiszą flagi różnych Państw :)    Fot. Magda Stocka

Jeśli chodzi o uczniów, no cóż... Byli główną przyczyną stresu, ale nie byli wyjątkowo wredni. Pamiętam jednak, że na jednej z pierwszych lekcji Mi'kmaq (o indianach), mieliśmy czytać na głos. Kiedy przyszedł czas na mnie i zaczęłam czytać od razu wszyscy się odwrócili zdziwieni. Mój akcent oczywiście bardzo się wybijał. To oczywiście tylko mnie bardziej zestresowało, więc było jeszcze gorzej.

Niestety, na początku nie spotkałam żadnego ucznia, który by był koleżeński i pomocny. Raczej ludzie się nie interesowali zbytnio. Ale na ich usprawiedliwienie: oni sami mogli być zagubieni w nowej szkole.

(A to szkoła z zewnątrz)


Reszta, o codziennym życiu w szkole, następnym razem...