sobota, 12 listopada 2016

Nowe miejsce - nowa szkoła (Moje początki w La Salle)


Już jakiś czas temu zdecydowałam, że ten rok w Irun, chcę się uczyć w normalnym hiszpańskim systemie edukacji, a nie w IB. Trochę z powodu tego że najbliższa szkoła IB jest daleko, a na dodatek jest bardzo droga. Ale wyszło na to, że nie uczę się ani w IB ani w hiszpańskim systemie edukacji, ponieważ Kraj Basków ma swój własny system, z tego co wiem niezależny. Całe szczęście edukacja w Kraju Basków jest też możliwa po Hiszpańsku :D. Ale zacznę po kolei.


Pójściem tutaj do szkoły stresowałam się chyba bardziej niż tym w Kanadzie. Tak przynajmniej to pamiętam. Chyba największym problemem był tu dla mnie język. Jednak język angielski chłonęłam od kiedy tylko pamiętam, i nawet jeśli nie na wysokim poziomie to uczyłam się go dosyć długo. Języka hiszpańskiego zaczęłam się uczyć w gimnazjum (jeszcze w Polsce), ale szło to powoli. Przez to też, że nie miałam bardzo dużo kontaktu z tym językiem to mnóstwa zwrotów po prostu nie umiałam. A bez osłuchania z językiem części rzeczy po prostu nie da się nauczyć.

Następną rzeczą która sprawiła że ten początek był trudniejszy, było to że nie było ze mną Helci. Mimo że na lekcjach i tak trzeba sobie radzić samemu, to takie wsparcie siostrzane jest niezwykle cenne. Wiadomo że nie jest się w tym wszystkim samemu, że można razem spędzić przerwę, czy w razie czego się o coś zapytać.

Szkoła zaczęła się w połowie września - co było bardzo miłą niespodzianką, bo spodziewałam się normalnego rozpoczęcia roku z początkiem września. Pierwszy raz poszłam do szkoły już na samo rozpoczęcie (bo Tato już wcześniej załatwił sprawy rekrutacji). Przyszłam trochę wcześniej żeby się zorientować, co, gdzie i jak. Kiedy weszłam do budynku i poszłam do sekretariatu, nauczycielka od razu spytała czy to ja jestem Magda, i powiedziała że za chwilę do mnie przyjdzie. Okazało się że była to koordynatorka liceum, z którą Tato już wcześniej rozmawiał. Była bardzo sympatyczna i od razu zaprowadziła mnie do sali w której miało się odbyć rozpoczęcie roku szkolnego. Nauczycielka była naprawdę przemiła. Jako że było jeszcze trochę czasu to poopowiadała mi o tym jak rozpoczęcie będzie wyglądać i co się będzie po kolei działo. Co chwilę powtarzała, żebym się niczym nie martwiła, i że ona w razie czego może pomóc. Następnie przedstawiła mnie trzem nauczycielom. To co w tym momencie było zabawne, to że ja byłam przekonana że jedna z osób która tam stała to uczennica. Później okazało się że to moja nauczycielka od j. francuskiego. Ona i moja wychowawczyni chyba zauważyły moje zdenerwowanie i też bardzo sympatycznie mnie wspierały i oferowały pomoc. :)

Kiedy wszyscy uczniowie już się zeszli, po krótkim wprowadzeniu, wychowawcy wzięli swoje klasy i poszliśmy do sal. No właśnie, nareszcie mam własną salę, w której mam prawie wszystkie lekcje, i nie trzeba się co każdą lekcję przenosić :D.
W między czasie kilka dziewczyn do mnie podeszło, spytały się skąd jestem i chwilę pogadałyśmy. To co mnie ujęło to jak sympatyczni i otwarci Ci wszyscy ludzie byli.
Wychowawczyni rozdała nam plany lekcji i listę książek do kupienia, i mogliśmy iść do domu. Kiedy po lekcji jeszcze chwilę zostałam, żeby dopytać nauczycielkę o książki, parę osób zostało, żeby na mnie poczekać i w razie czego w czymś pomóc.

Po tym pierwszym dniu byłam naprawdę zachwycona. Wiadomo że mimo wszystko zestresowana byłam jak nigdy, ale ich sympatia naprawdę mnie zaskoczyła. Szczególnie dlatego, że jakkolwiek w Halifaxie nauczyciele byli pomocni, tak tamtejsi uczniowie w ogóle nie byli zainteresowani jakimkolwiek kontaktem, nie mówiąc o tym żeby samemu podejść, zaczepić i porozmawiać. A tutaj to chyba norma. Zastanawia mnie czy to dlatego, że imigrantów w Kanadzie jest znacznie więcej - i nowe osoby nie są już dla nich takie interesujące, czy może jest to kwestia kultury.

Inna ciekawa rzecz, która za każdym razem mnie trochę dziwi, to brak 'porządnego' rozpoczęcia roku szkolnego i w Kanadzie i w Kraju Basków. W Polsce zarówno w podstawówce jak i w gimnazjum, każdego roku rozpoczęcie roku trwało dość długo, były przemowy dyrekcji no i oczywiście wszyscy ubrani byli na galowo. Tutaj tego nie ma :)

piątek, 7 października 2016

Wspomnienia szkoły Kanadyjskiej #2 - zwykły dzień


Zwykły dzień w szkole zaczyna się o 9:00. Po dzwonku wszyscy wstają, a przez głośniki w klasach grany jest hymn "Oh Canada". Nikt nie śpiewa, ale wszyscy (w miarę) z szacunkiem słuchają. Po hymnie przez głośniki grane są drobne ogłoszenia. Często o tym co wyjątkowego tego dnia się dzieje, ale też o spotkaniach drużyn sportowych itd.
Sala gimnastyczna

Lekcje trwają 1 godzinę 15 minut, po pierwszej lekcji jest około 5 minut przerwy, mniej więcej tyle ile potrzeba żeby dostać się do następnej klasy. Po drugiej lekcji o 11:35 zaczyna się Lunch, i trwa do 12:30. Na lunchu można iść do Cafeterii, siedzieć przy swojej szafce na korytarzu, wyjść na zewnątrz lub spędzić lunch u któregoś nauczyciela w sali. Zazwyczaj w czasie lunchu ludzie spoktykają się na różnych kółkach zainteresować jak choćby "Knitting Club", "Improv Team", czy inne. Każdy znajdzie coś dla siebie.
Po Lunchu są następne dwie lekcje, i szkołę wszyscy kończą o 15:10. W zależności od tego w której się jest klasie, ma się 6,7 lub 8 przedmiotów na rok. To oznacza że klasy 11 i 12 mają w którymś lub w obu semestrach okienko.
Cafeteria - gdzie większość osób spędza Lunch

Szkoła do której ja chodzę jest genialnie wyposażona. Mamy 'food lab'y dla uczniów którzy biorą lekcje gotowania (albo związane z jedzeniem). Mamy laboratoria fizyczne, chemiczny i biologiczne, ogromną salę gimnastyczną, siłownię, salę do fitnessu +szatnie i prysznice, pokój muzyczny i pokój do ćwiczeń na instrumencie, teatr, 4 łazienki no i mnóstwo zwykłych sal lekcyjnych.
Część biblioteki

W każdej sali jest tablica interaktywna + rzutnik. Dodatkowo głośniki (z radiem szkolnym) i 3 komputery. Nauczyciele mają też tablety graficzne, żeby ułatwić robienie notatek. Generalnie szkoła jest super-bajerandzka, nowoczesna i cudowna :D. Ale nie jest tak we wszystkich szkołach. W Halifaxie jest to jedna z lepszych szkół. Bywają też oczywiście zwykłe, szare szkoły ;).
A to laboratorium - z wyższymi blatami i sprzętem.

A co do sposobu prowadzenia lekcji i relacji uczeń-nauczyciel to zauważyłam największych 10 różnic.

1. Jedzenie
Jedzenie, picie i żucie gumy jest podczas lekcji dozwolone i wielu uczniów z tego korzysta. Bywa to irytujące jeśli ktoś przyniesie pachnące na całą klasę chipsy.

2. Elektronika
Słuchawki na uszach i telefon w garści to też dość popularny widok, nauczyciele za tym nie przepadają, ale nic z tym nie robią.

3. Komputer - zamiast zeszytów.
Sporo osób korzysta z komputerów (laptopów) podczas lekcji, oficjalnie w celach robienia notatek :D Nauczyciele zazwyczaj nie mają nic przeciwko.

4. Pytanie przy tablicy - nie wykryto
W ciągu tych dwóch lat nie zdarzyło mi się żeby nauczyciel kogoś odpytywał przy tablicy, ani ustnie sprawdzał na ocenę czyjąś wiedzę. Kartkówki owszem - zdarzają się, ale nie ma zwyczaju wstawiania ocen 'indywidualnych'.

5. Uczeń-nauczyciel
Relacja ucznia i nauczyciela jest całkiem inna niż w Polsce (przynajmniej w szkołach do których chodziłam). Tutaj nauczyciela celem jest zapewnić uczniowi bezstresowe środowisko. Jeśli uczeń zgłosi że pisanie sprawdzianu jest bardzo stresujące, wtedy najprawdopodobniej nauczyciel znajdzie mu inną salę. Również przez sposób w jaki 'ułożony' jest język angielski dystans między nauczycielem i uczniem bardzo się zmniejsza.

6. Sposób oceniania
Nie ma skali oceniania od 1 do 6. Oceny zazwyczaj dostaje się w skali procentowej. Dlatego też nie ma tu 'wyciągania' ocen. :) Czasami wypracowania i eseje oceniane są w skali of A do F (A najlepsze), ale to też raczej rzadkość.

7. Notatki
Zamiast klasycznych zeszytów jak w Polsce, wszyscy mają segregatory. Do nich wpinają wszystkie kserówki od nauczycieli, a notatki prowadzą na luźnych kartkach. Ewentualnie mają zeszyty, które też wpinają do segregatorów.

8. Świadectwa? Nieee
Tutaj otrzymuje się 'Report Card', czyli coś w stylu świadectwa, ale jest to generalnie biało-czarny brzydki papier, na którym widnieją nasze oceny, nieobecności itd. Takie report card dostaje się w listopadzie, lutym i na koniec roku. Nie ma też oczywiście czegoś takiego jak 'biało-czerwony pasek' ;).

9. Brak klas i te same lekcje
Nie ma tutaj klas jako takich, czyli grupy ludzi z którymi razem spędza się liceum. Tutaj każdy ma swój indywidualny plan lekcji, co ma swoje plusy i minusy ;).
Poza tym, to co mi bardzo się podoba, to że w jednym semestrze ma się 4 przedmioty, których lekcje są codziennie. Czyli w praktyce oznacza to że mam na przykład semestr intensywnej nauki biologi, a potem już jej nie mam w ogóle!

10. Wydatki
Praktycznie ich nie ma. Pierwszego dnia płaci się $50 i jest to koniec wydatków na cały rok. Zdarzają się wyjścia do kina - za które trzeba dopłacić, albo zbiórki charytatywne, ale obowiązkowych zbiórek na radę rodziców, i innych takich nie ma :D.

Ostatnią sporą różnicą jest poziom edukacji, który jest dużo niższy niż w Polsce. W gimnazjum nie uczą się fizyki, chemii i biologi, przez co w liceum te rzeczy dopiero zaczynają! Tak samo dosyć załamujące jest to że w 1. liceum uczą się zamiany jednostek!!!

To by było na tyle głównych różnic. Jest oczywiście jeszcze sporo małych rzeczy, ale z większych to tyle :D.



poniedziałek, 4 lipca 2016

Plaża, San Sebastián i nowe wrażenia

Drugiego dnia rano, rodzice poszli oglądać mieszkanie do wynajmu o 10.00 rano. Ja i Helcia wstałyśmy około 11, a Franek spał do 12. Udało nam się trochę posprzątać, mimo ze to nie takie proste mając tyle walizek i małą powierzchnię :). Pogoda za oknem była jeszcze gorsza niż poprzedniego dnia. 18 stopni i deszcz. To się nazywa ironia, wyjechać z cieplej Kanady do zimnej Hiszpanii.

Rodzice wrócili około 15. z zakupami. I tu bardzo miłe wiadomości dla nas, czyli sklepy są lepsze niż w Kanadzie, i podobniejsze do tych w Polsce. Oznacza to większy wybór i bardziej znane marki. Z myślą o mnie rodzice kupili sery pleśniowe. :D W smaku dość podobne do tych z Polski, ale za to dużo, dużo tańsze. Kupili też chleb!!! Prawdziwy chleb, więc to następna cudna wiadomość. Już nie taki puchaty jak w Kanadzie i paroma kromkami faktycznie można się najeść! Generalnie same dobre wiadomości.

Kiedy już zajęliśmy się zakupami, zrobiliśmy obiad i jeszcze raz porządek postanowiliśmy pójść na plażę. Raczej bez nadziei na kąpanie się, bo pogoda piękna nie była ale przynajmniej żeby zobaczyć jak to wygląda. Po drodze oczywiście trochę się pogubiliśmy więc zamiast w 20 minut, szliśmy około godziny.

Miasto miło nas oczywiście zaskakiwało, i nadal wszystko porównywaliśmy do Kanady. Knajpki wyglądały pięknie, ulice ciaśniejsze i jakieś przyjemniejsze. Ale co też ciekawego zauważyła Mama, to że tak jak w Halifaxie wszystko robione było z drewna, tutaj przeważa kamień. Przeróżne murki, schodki, mostki wszystko wykonane z kamienia. Plaża przepiękna. Oczywiście piaszczysta - co też ucieszyło nas po kamienistych kanadyjskich plażach. Na dodatek otocznona pięknymi zabudowaniami, zameczkami, kamiennicami. Wszystko pięknie wyglądało.
Na plaży byliśmy około 20:00 i ludzi było niewielu. Po zastanowieniu, część z nas postanowiła się wykąpać. Fale były duże - więc było zabawnie. Na plaży jednak długo nie siedzieliśmy bo było jednak trochę zimno.

- - -

Następnego dnia była niedziela. Dzięki M. (jednak okazało się że nie jest Polką, tylko po prostu umie pięknie mówić po Polsku!) umówiliśmy się też z polską rodziną mieszkającą tu w San Sebastián. Mieliśmy się spotkać po Mszy Św. Kiedy przyszliśmy do kościoła, oni już tam byli. Bardzo miło zaskoczyło mnie (i tu znowu inaczej niż w Kanadzie), że ludzie byli pięknie poubierani. Strasznie to cieszy ;). Z polską rodziną bardzo miło się rozmawiało, fantastyczni ludzie! Przy okazji dowiedzieliśmy się trochę przydatnych rzeczy.

W niedzielę wieczorem wybraliśmy się znowu na plażę. Tym razem jednak był cieplej - około 20-parę stopni. I na plaży był dziki tłum. Dosłownie. Ręcznik obok ręcznika. Udało nam się znaleźć miejsce,  gdzie było trochę luźniej. Zostawiłam rzeczy z Helcią i Mamą i poszłam się kąpać. Fale były jeszcze lepsze niż poprzedniego dnia. Ogromne i miejscami naprawdę przerażające. Najśmieszniej jest w momencie, kiedy jest tak duża fala, że nie widzę Taty który płynie paręnaście metrów przede mną. Po paru podtopieniach się ogarnęłam że chyba lepiej jest jednak zanurkować jak idzie fala i dalej już było całkiem spoko. Ale naprawdę zabawa przecudowna. Po chyba pół godzinie pływania postanowiłam wracać. Na plaży nie mogłam znaleźć Helci i Mamy, po czym zgubiłam też Tatę. Zrobiło się ciekawie ;) tym bardziej że soczewki mi się skończyły jakieś 2 tygodnie temu, więc noszę okulary, przez które słabo widzę. Po chyba 15 minutach stania i wypatrywania Mamy, to ona mnie znalazła. Wyjaśniło się dlaczego miejsce w którym się usadowiliśmy było trochę bardziej puste. Przy trochę większej fali, miejsce zalało... Czyli nasze rzeczy były całe mokre i w piasku. Ale nie wszystkie, tylko te których dziewczyny nie zdążyły zabrać :). Na całe szczęście iPod, który był w zalanym plecaku, jakoś cudem przeżył.
Ponieważ na plaży kompletnie nie było miejsca (przypływ robił swoje), siedzieliśmy na ławce dalej od plaży. Mi przez pływanie na falach było strasznie niedobrze i zimno. Niestety mój ręcznik był zalany. Ale udało się to wszystko ogarnąć. Potem poopalaliśmy się jeszcze trochę.


W końcu wróciliśmy do domu. I poszliśmy spać. No i rano obudziłam się  chora... Gorzej być nie mogło :( No więc teraz cały dzień leżę w domu, zamiast zwiedzać miasto. A pogoda wydaje się być dzisiaj ładna.


sobota, 2 lipca 2016

Pierwsze wrażenia z pobytu w Kraju Basków

Pierwsze doświadczenia tutaj, w Kraju Basków odnosimy do tego co przeżyliśmy w Kanadzie - przynajmniej w większości.


Przelot mieliśmy super zaplanowany, bo lecieliśmy głownie nocą, a do San Sebastián dojechaliśmy planowo o godzinie 13. Pierwszą różnicą było to że na tym lotnisku czekali na nas znajomi Taty. Dwójka Pan P. I Pani S. Oboje ze swoimi samochodami. To co nas bardzo miło zaskoczyło i było ogromnie przyjemne to ich poczucie humoru. To było niesamowicie miłe pomimo naszego zmęczenia podróżą. Państwo P. I S. od razu przywitali się z nami zgodnie z ich zwyczajem - całując w dwa policzki. Od razu nam to wytłumaczyli i zapytali jak to wygląda w Polsce.
W końcu wpakowaliśmy sie w ich dwa samochody i pojechaliśmy z lotniska w Bilbao do San Sebastián. Droga trwała ponad godzinę. Ja po 15 minutach rozmawiania z S. wymiękłam i zasnęłam :). Zdążyłam się tylko dowiedzieć że pogoda którą zastaliśmy - czyli ciepło ale pochmurno to standard i że słońce rzadko tu widać ;(.

Kiedy po godzinie sie obudziłam to byliśmy już prawie na miejscu, czyli dojeżdżaliśmy do mieszkania, które zorganizowała dla nas tymczasowo Polka M. mieszkająca już w Kraju Basków od dawna. Mieszkanie należy do znajomej przyjaciółki M.! A my znamy M. dzięki naszej znajomej od nie dawna. Czyli tak naprawdę ktoś obcy pożyczył nam mieszkanie w czasie wyjazdu na wakacje.
M pomogła nam wnieść walizki i wszystkie tobołki do mieszkania, a kiedy S i P już pojechali my zaczęliśmy oglądać mieszkanie. To co najbardziej nas ucieszyło to ogromny balkon na długość całego mieszkania :) i następny miły akcent ze strony nas goszczącej M czyli 3 siaty z zakupami dla nas, w przeciwieństwie do paru bananów którymi przywitano nas w Halifaxie tutaj było wszystko od chleba po melon i ciasteczka (o smaku bardziej zbliżonym do Polskich). M. była niesamowicie pomocna, od razu pomogła Tatcie z telefonem i umówiła nas na spotkanie z agencją mieszkaniową następnego dnia w sprawie jednego mieszkania. M razem z mężem posiedzieli jeszcze sporo i pomagali ile mogli :).
Ja juz kompletnie podałam ze zmęczenia, więc po hiszpańsku nawet nie próbowałam mówić, ale na całe szczęście wszyscy umieli j. angielski.

Kiedy zostaliśmy juz sami, wykąpaliśmy się, zjedliśmy i trochę ogarnęliśny dom, wszyscy położyliśmy się spać :). Była 19.

A dzisiaj rodzice poszli już na spotkanie z agencją, a Helcia i Franek jeszcze śpią. Na zewnątrz pada :/.

piątek, 3 czerwca 2016

Kanadyjska szkoła!!! #1

Szkoła, to po zastanowieniu, jeden z apektów Kanady, który zaszkoczył mnie całkiem pozytywnie. Ale niestety nie od początku szkoła zrobiła dobre wrażenie.

Symbol naszej szkoły - Fenix

26 sierpnia poszliśmy (z siostrą i Tatem) do szkoły, bo był dzień późnej rekrutacji. Weszliśmy do szkoły, pozałatwialiśmy jakieś formy i papiery. Następnie zaprowadzono nas do sali gimnastycznej, gdzie porozkładane były stoliki a 'guidance counsellor's chodzili i pomagali w rejerstracji i wyborze przedmiotów. No właśnie... tutaj można sobie wybierać przedmioty samemu. Tylko że musimy mieć określoną ilość przedmiotów z każdej kategorii. Kategorie to język angielski, matematyka, sztuka, WF, przyroda i historia (social studies), informatyka,i drugi język. Czyli na przykład każdy musi wziąć jeden semestr angielskiego w ciągu roku, ale można go wziąć na różnym poziomie zaawansowania. Z innych kategorii jak choćby WF bywa że jest 5 lub więcej różnych opcji do wyboru (Yoga, WF niski poziom 12, WF wyższy poziom 12, taniec, WF 11). Można też do pewnego stopnia ustalić, lub wpłynąć na to które przedmioty będziemy mieli w którym semestrze. A to dlatego, że przedmioty które wybieramy trwają jeden semestr, ale za to mamy je każdego dnia.

Poza podstawowymi przedmiotami jak angielski i matematyka, jest też dużo ciekawych dodatkowych opcji, jak choćby 'business technology', 'family studies', 'leadership', 'design'.

Fot. Magda S.

Jakoś tak wyszło że znowu z nami był problem i załatwienie naszej sprawy trwało najdłużej. Dziwnym trafem 'guidence counsellors' jakoś nasz stolik omijali ;). A jak już się ktoś nami zajął to bardzo byli niechętni, żebym szła do IB. Bali się że zaniżę poziom – trudno w sumie im się dziwić, nie mieli pojęcia co Polskie świadectwo znaczy, a mój angielski w pierwszych dniach cudowny nie był. Na dodatek sprawa była utrudniona, bo koordynator IB miał wypadek i go nie było, a nikt inny w sprawach IB się nie orientował.
Skończyło się na tym, że mieliśmy przyjść na następną wizytę. Po paru wizytach stanęło na tym, że decyzja zapadnie po zobaczeniu moich ocen w listopadzie. Nie było to tak naprawdę wielkim problemem, bo w pre-IB są tylko 2 przedmioty inne niż zwykłe. Więc oba mogłam wziąć w drugim semestrze. Ale mimo wszystko miałam generalne odczucie wątpienia w moje możliwości. Co sprawiło że ja sama byłam siebie niepewna, no bo skąd miałam wiedzieć, o czym oni mówią :D.

Fot. Magda S.

Pierwszy dzień szkoły – 3 września zaskoczył mnie mocno. Po pierwsze nie było żadnej gali, ani oficjalnego rozpoczęcia roku szkolnego, a wszyscy przyszli ubrani jak na codzień. Dla każdej klasy 10, 11, 12 (1, 2 i 3 liceum) rozpoczęcie było o innej godzinie. Wszyscy ludzie z rocznika stali w ogromnej kolejce. Najpierw po zapłaceniu $50 dostawaliśmy kartkę z numerem naszej szafki na korytarzu i kodem do kłódki, oraz hasłem do konta na szkolne komputery. Następnie każdemu z nas robili zdjęcie do “legitymacji” (jeśli to tak można nazwać). Potem szliśmy po plany lekcji i mogliśmy iść do domu.

A to jest Cafeteria, jak byliśmy w szkole pierwszy raz, to jeszcze malowali podłogi :). Fot. Magda S
Dopiero następnego dnia zaczęło się szaleństwo :). Pierwsze dwie lekcje razem z moją siostrą byłyśmy u Ms. M., która zajmuje się uczniami międzynarodowymi. Miała sprawdzić nasz poziom języka. Mi Ms. M. bardzo nie przypadła do gustu. Sama pięknie po angielsku nie mówiła, bo jest francuską. (Wszystkie “th” wymawia jak “s”). Więc co jest śmieszne, przy niej każdy ma większe problemy z angielskim :).

Kiedy Ms. M. zajęła się moją siostrą, inna, tym razem bardzo miła pani, oprowadziła mnie po kawałku szkoły i pokazała jak otworzyć kłódkę do szafki (5 nauczycieli musiała poprosić o pomoc, bo nikt nie wiedział jak to zrobić :D).

Następnie poszłyśmy z siostrą do naszego 'guidance counselor'a Mr. Luke (w którym już obie zdążyłyśmy się zakochać – on też nas polubił), żeby już w końcu ustalić te nasze plany lekcji. Na całe szczęście udało się żebyśmy z siostrą miały 2 lekcje razem (Drama i Angielski). Tak to jest wymyślone ciekawie w ich systemie, że osoby z dwóch różnych roczników mogą mieć razem lekcje.

W każdym razie tego dnia zdążyłyśmy pójść na tylko jedną lekcję. A co najlepsze spóźniłyśmy się, pomyliśmy dni tygodnia i poszłyśmy na filozofię dla klas 12 zamiast angielski dla klas 10!

Więc jak widać początek do najlepszych nie należał. Następnego dnia też łatwo nie było. Szczególnie, kiedy na matematyce robiliśmy zadania tekstowe i poszłam po słownik do Ms. M. Kiedy triumfując nade mną dała mi ten słownik, to łzy same cisnęły się do oczu. Ale później było już lepiej.

Generalnie mój angielski bardzo zły nie był. Tak mniej więcej na poziomie B2. Tylko że w stresujących sytuacjach wiadomo jak to bywa :) wszystko wychodzi dużo gorzej, pamięć nagle zanika i wychodzi się na idiotę.

Nauczyciele (z wyjątkiem Ms. M.) byli generalnie bardzo mili i pomocni :). Byli bardzo zainteresowani moją historią i kiedy tylko nadarzała się okazja pytali jak to się stało, że znalazłam się w Kanadzie, i jak mi się podoba. Mieli też mnóstwo cierpliwości żeby tłumaczyć mi osobno co mam robić, szczególnie na Angielskim i Drama. Jeśli chodzi o pomoc po lekcjach też nigdy nie było z tym najmniejszego problemu.

Nad Cafeterią wiszą flagi różnych Państw :)    Fot. Magda Stocka

Jeśli chodzi o uczniów, no cóż... Byli główną przyczyną stresu, ale nie byli wyjątkowo wredni. Pamiętam jednak, że na jednej z pierwszych lekcji Mi'kmaq (o indianach), mieliśmy czytać na głos. Kiedy przyszedł czas na mnie i zaczęłam czytać od razu wszyscy się odwrócili zdziwieni. Mój akcent oczywiście bardzo się wybijał. To oczywiście tylko mnie bardziej zestresowało, więc było jeszcze gorzej.

Niestety, na początku nie spotkałam żadnego ucznia, który by był koleżeński i pomocny. Raczej ludzie się nie interesowali zbytnio. Ale na ich usprawiedliwienie: oni sami mogli być zagubieni w nowej szkole.

(A to szkoła z zewnątrz)


Reszta, o codziennym życiu w szkole, następnym razem...

wtorek, 24 maja 2016

Duuuużo roboty

Pierwsze tygodnie w Kanadzie były naprawdę ciężkie. Po części była to kontynuacja fazy zachwytu :) ale przeżyta już w inny sposób.

fot. Magda Stocka
Te tygodnie to oczywiście "usadawianie się" w Kanadzie. Głównie sprzątanie, szukanie mebli i urządzeń i załatwianie tysiąca spraw jak choćby szkół. Pewnie przez to że przez Kanadę przewija się mnóstwo ludzi mają oni w kulturę wbudowane systemy dzielenia się meblami i innymi potrzebnymi rzeczami. Przeważnie w okolicach czerwca, sierpnia i września na trawnikach powystawiane są meble do wzięcia za darmo. I można tam znaleźć naprawdę super rzeczy. Sprzęty kuchenne, książki, szafki, małe meble a nawet materace.

fot. Magda Stocka
I tu oczywiście trzeba uważać, bo jest to ryzykowne, i można tym sposobem przygarnąć niechcianych mieszkańców mebli - bedbug-i. Ale będąc ostrożnym i czujnym upolować można super rzeczy, w bardzo dobrym stanie. I co fajne - nie jest dużym obciachem branie tych mebli. Grupy studentów polujących na meble to dość popularny widok :). A niektórzy ludzie robią na tym prawdziwy interes. 

Tak więc zaczęła się nasza przygoda. Nie mieliśmy nic poza naszymi walizkami. Na szczęście internet udało się szybko zainstalować i okazał się zbawienny. Przy użyciu Kijiji.ca czyli odpowiednika polskiego OLX lub Gumtree, udało nam się zdobyć rowery, co ułatwiło życie. Trochę urządzeń i małych mebelków pożyczyliśmy od jedynych naszych znajomych, a resztę zdobywaliśmy sami. Tato z paru narzędzi znalezionych w piwnicy zrobił wózek do wożenia mebli i już było trochę łatwiej. Każdy następny mebel przynosił dużo radości. Z kupienia zwykłego stołu do jedzenia cieszyliśmy się bo nareszcie można było porządnie siąść i zjeść ;). Nie mówiąc już oczywiście o mojej ogromnej radości kiedy kupiłam sobie wieżę stereo do mojego pokoju.

fot. Magda Stocka
Niestety przez pierwszy miesiąc z pieniędzmi było strasznie kiepsko. Trzeba było wpłacić zaliczkę za dom, a poza tym mieliśmy problemy z transferem pieniędzy z Polski, więc przyszły z opóźnieniem (dopiero miesiąc po naszym przyjeździe). Na dodatek nie bardzo orientowaliśmy się gdzie kupować choćby jedzenie, żeby było najtaniej. 

Przez pierwsze parę dni pracowaliśmy bardzo intensywnie, i mebli szybko przybywało. Pamiętam jak po paru godzinach roboty orientowałam się że jest dopiero południe, a ja byłam już wykończona, i najchętniej poszłabym spać. Myślę że do naszego zmęczenia mogło się też dołożyć dochodzenie do siebie po długiej podróży. Na początku to było zachwycające ile udaje nam się robić w przeciągu tych pierwszych dni, ale potem już nie mogłam doczekać się pójścia do szkoły. 

fot. Magda Stocka
Oprócz tej ogromnej ilości roboty poznawaliśmy Kanadyjczyków ich zwyczaje i tysiące małych różnic w najdrobniejszych rzeczach. I to chyba też męczyło nasze umysły. Jak teraz sobie o tym myślę to niezły wycisk nasze mózgi musiały mieć :D. Trochę jak małe dzieci, które poznają świat. Przytłoczenie innym językiem, dużo roboty, duży stres, i totalne zagubienie. Było ciężko...

piątek, 20 maja 2016

Pierwsze dni w Kanadzie... i ten zachwyt!

Psychologowie dzielą poznawanie nowego kraju na fazy...
Pierwsza z nich to zachwyt!
I o tym właśnie co zaskoczyło mnie w pierwsze dni bycia w Kanadzie, chcę dzisiaj napisać. 

fot. Magda Stocka
Ale, zacznijmy od początku.
Z Krakowa wylecieliśmy samym rankiem. Lecieliśmy z przesiadką we Frankfurcie. Na lotnisko w Halifax-ie dotarliśmy późnym wieczorem. Tam spędziliśmy sporo czasu w kolejkach i czekając na załatwienie naszych wiz. Trochę było przy tym stresu bo nie mieliśmy Kanadyjskich wiz. A to dlatego ze nasza sytuacja była dość wyjątkowa. Przez te trudności wszystko zajęło sporo czasu. Ale za to obsługa lotniska była bardzo miła, a Pani która obsługiwała nas jako ostatnia, serdecznie powitała nas w Kanadzie i życzyła nam wszystkiego dobrego. 

fot. Magda Stocka
Następnie taksówką (mocno upchani: 5 walizek dużych, 5 małych + 5 ludzi i kierowca), przysypiając ze zmęczenia dotarliśmy do domu (biały na zdjęciu powyżej). Dom wynajęliśmy nieumeblowany za pośrednictwem znajomej, więc tej nocy spaliśmy na podłodze. W kuchni zastaliśmy trochę owoców i parę naczyń, które przygotowała dla nas Katherine - babeczka  z Taty uniwersytetu, która miała nam pomagać oswoić się z Kanadą. 

fot. Magda Stocka
Następnego rana, kiedy już się wyspaliśmy poszliśmy spacerem do sklepu, przy okazji zwiedzając okolicę. Byliśmy zachwyceni! Mnóstwo przestrzeni wszędzie! Ulice bardzo szerokie, prześlicznie zadbane z króciutko przystrzyżonymi trawnikami. Brak ogrodzeń, a wszystkie domki w stylu wiktoriańskim. Domy w najróżniejszych kolorach. Wszystko pięknie i równo ustawione przy ulicy. Pogoda też z tego co pamiętam była piękna, a powietrze niesamowicie świeże.

fot. Magda Stocka
Do sklepu były może 2 kilometry, ale pamiętam że byłam wykończona. Kiedy już doszliśmy czekały na nas nowe wrażenia i zaskoczenia. Głównym zaskoczeniem był dużo większy rozmiar wszystkiego. Zaczynając od mleka - 5l, kończąc na proszku do pieczenia, którego jedno opakowanie starcza na rok! :). Poza tym sporo chodzenia w te i z powrotem, bo sklepu nie znaliśmy. Przy kasie też bardzo miłe zaskoczenie: Kasjer był bardzo miły i kontaktowy, coś zagadał a uśmiech nie schodził mu z twarzy. 
A tu dwie ciekawostki co do zakupów. Po pierwsze w cenę większości produktów nie jest wliczony podatek i samemu trzeba go brać pod uwagę. O prawdziwej cenie dowiadujemy się przy kasie. 
A druga sprawa to monety, z którymi nadal mam problem :) Tak jak na Polskich monetach liczby są duże i wyraźne, i nikt nie ma wątpliwości o wartości monety, tak tutaj cyfry są malutkie, a co więcej na monetach o tej samej wartości mogą być różne "rysunki". 

Po powrocie zjedliśmy śniadanie i zabraliśmy się do roboty. Sprzątanie domu, jeżdżenie po meble (z Katherine), i tym podobne. 
Z miłych pierwszych wrażeń to opisać tu jeszcze muszę naszą Landlady - Frances. Kobieta około 70-letnia, samotnie mieszkająca w domu obok. Frances zaprosiła nas na niedzielny obiad do restauracji, żeby nas lepiej poznać. Obiad przebiegł bardzo miło. Na wszystkich nas (oprócz mojego młodszego brata xD) zrobiła piorunujące wrażenie. Babka pływała, sama jeździła samochodem, bez problemu się poruszała i sama dobrze sobie radziła. Co prawda otoczona była pomocnikami, ogrodnikami itp, ale i tak byliśmy pod wrażeniem jak sobie radzi. 

Następny etap, to meblowanie mieszkania i dużo, dużo roboty, ale to już w następnym razem...

fot. Helena Stocka