piątek, 20 maja 2016

Pierwsze dni w Kanadzie... i ten zachwyt!

Psychologowie dzielą poznawanie nowego kraju na fazy...
Pierwsza z nich to zachwyt!
I o tym właśnie co zaskoczyło mnie w pierwsze dni bycia w Kanadzie, chcę dzisiaj napisać. 

fot. Magda Stocka
Ale, zacznijmy od początku.
Z Krakowa wylecieliśmy samym rankiem. Lecieliśmy z przesiadką we Frankfurcie. Na lotnisko w Halifax-ie dotarliśmy późnym wieczorem. Tam spędziliśmy sporo czasu w kolejkach i czekając na załatwienie naszych wiz. Trochę było przy tym stresu bo nie mieliśmy Kanadyjskich wiz. A to dlatego ze nasza sytuacja była dość wyjątkowa. Przez te trudności wszystko zajęło sporo czasu. Ale za to obsługa lotniska była bardzo miła, a Pani która obsługiwała nas jako ostatnia, serdecznie powitała nas w Kanadzie i życzyła nam wszystkiego dobrego. 

fot. Magda Stocka
Następnie taksówką (mocno upchani: 5 walizek dużych, 5 małych + 5 ludzi i kierowca), przysypiając ze zmęczenia dotarliśmy do domu (biały na zdjęciu powyżej). Dom wynajęliśmy nieumeblowany za pośrednictwem znajomej, więc tej nocy spaliśmy na podłodze. W kuchni zastaliśmy trochę owoców i parę naczyń, które przygotowała dla nas Katherine - babeczka  z Taty uniwersytetu, która miała nam pomagać oswoić się z Kanadą. 

fot. Magda Stocka
Następnego rana, kiedy już się wyspaliśmy poszliśmy spacerem do sklepu, przy okazji zwiedzając okolicę. Byliśmy zachwyceni! Mnóstwo przestrzeni wszędzie! Ulice bardzo szerokie, prześlicznie zadbane z króciutko przystrzyżonymi trawnikami. Brak ogrodzeń, a wszystkie domki w stylu wiktoriańskim. Domy w najróżniejszych kolorach. Wszystko pięknie i równo ustawione przy ulicy. Pogoda też z tego co pamiętam była piękna, a powietrze niesamowicie świeże.

fot. Magda Stocka
Do sklepu były może 2 kilometry, ale pamiętam że byłam wykończona. Kiedy już doszliśmy czekały na nas nowe wrażenia i zaskoczenia. Głównym zaskoczeniem był dużo większy rozmiar wszystkiego. Zaczynając od mleka - 5l, kończąc na proszku do pieczenia, którego jedno opakowanie starcza na rok! :). Poza tym sporo chodzenia w te i z powrotem, bo sklepu nie znaliśmy. Przy kasie też bardzo miłe zaskoczenie: Kasjer był bardzo miły i kontaktowy, coś zagadał a uśmiech nie schodził mu z twarzy. 
A tu dwie ciekawostki co do zakupów. Po pierwsze w cenę większości produktów nie jest wliczony podatek i samemu trzeba go brać pod uwagę. O prawdziwej cenie dowiadujemy się przy kasie. 
A druga sprawa to monety, z którymi nadal mam problem :) Tak jak na Polskich monetach liczby są duże i wyraźne, i nikt nie ma wątpliwości o wartości monety, tak tutaj cyfry są malutkie, a co więcej na monetach o tej samej wartości mogą być różne "rysunki". 

Po powrocie zjedliśmy śniadanie i zabraliśmy się do roboty. Sprzątanie domu, jeżdżenie po meble (z Katherine), i tym podobne. 
Z miłych pierwszych wrażeń to opisać tu jeszcze muszę naszą Landlady - Frances. Kobieta około 70-letnia, samotnie mieszkająca w domu obok. Frances zaprosiła nas na niedzielny obiad do restauracji, żeby nas lepiej poznać. Obiad przebiegł bardzo miło. Na wszystkich nas (oprócz mojego młodszego brata xD) zrobiła piorunujące wrażenie. Babka pływała, sama jeździła samochodem, bez problemu się poruszała i sama dobrze sobie radziła. Co prawda otoczona była pomocnikami, ogrodnikami itp, ale i tak byliśmy pod wrażeniem jak sobie radzi. 

Następny etap, to meblowanie mieszkania i dużo, dużo roboty, ale to już w następnym razem...

fot. Helena Stocka



2 komentarze: